20 marca

Zakochany przez przypadek - Yoav Blum

Zakochany przez przypadek - Yoav Blum



Zapraszam Was na chwilę do niezwykłego miejsca. Sprawdzimy, co dzieje się za kulisami rzeczywistości… bo "Zakochany przez przypadek" to powieść, w której wykorzystano taki właśnie, dość oryginalny pomysł. Główni bohaterowie mają bowiem bardzo nietypowy zawód: pracują jako kreatorzy przypadków. Czym zajmują się owi kreatorzy? Oczywiście aranżowaniem przypadków, które mają ziścić przeznaczenie ludzi, czyli ich niczego nieświadomych klientów.

Dzięki izraelskiemu autorowi (nigdy nie sądziłam, że sięgnę po literaturę pochodzącą z tego kraju ani że będzie to literatura obyczajowa czy romans) mamy okazję zajrzeć za kulisy rzeczywistości. Poznajemy troje (pozornie) zwyczajnych osobników. Guy, Emily i Eric pracują dla tajnej organizacji pozorującej zbiegi okoliczności. Jednym troszkę dopomogą, innym zaszkodzą wprowadzając odrobinę „przypadkowości” - sprawią, że wywróci się kubek z kawą, albo że ktoś zauważy coś w odpowiednim momencie, który uruchomi całą lawinę konsekwencji. W tym na pozór normalnym świecie spotkamy nie tylko kreatorów przypadków, ale także na przykład wymyślonych przyjaciół, czy tkaczy snów. Za kulisami rzeczywistości dzieją się bowiem wiele…

Pod pozorem prostej historii snute są czasami filozoficzne rozważania na temat naszego przeznaczenia, wolnej woli czy istoty jestestwa. Czasami są to rozważania w klimacie: co było pierwsze „jajko czy kura” (a już to jest przecież ciekawe!), ale także takie, które naprawdę skłaniały do przemyśleń na temat tego, na ile mamy wpływ na to co nas w życiu spotyka. Skłania do rozważenia, na którym ze skrajnych biegunów znajdujemy się my sami: czy wierzysz, że wszystko co Cię w życiu spotyka to skomplikowany ciąg przyczynowo-skutkowy, który w dużej mierze zależy od przypadku, a może jednak jesteś kowalem swojego losu i to Ty ponosisz odpowiedzialność za to, w jakim miejscu się aktualnie znajdujesz.

Choć fabuła nie rozłożyła mnie na łopatki, czytałam o poczynaniach kreatorów przypadków z przyjemnością. Dodatkowym atutem było zaprezentowanie czytelnikowi fragmentów podręczników do nauki kreowania przypadków, co nie wcale łatwą sztuką. Wszak musimy pamiętać, że każdy bodziec rodzi reakcję, czyli otwiera nowy ciąg przyczynowo-skutkowy, który jak doskonale wiecie już zawsze będzie niósł jakieś konsekwencje. Przeplatanie fabuły lekturami obowiązkowymi dla przyszłych kreatorów przypadków pozwoliło lepiej wsiąknąć w kreowany przez autora świat i rozmyślać nad tym, czy może nie był by to całkiem fajny zawód do wykonywania.

Choć fabularnie może książka nie jest ponadprzeciętna, to wykreowany w niej świat, a raczej zajrzenie „za kulisy” tego, co nas otacza na co dzień sprawiają, że warto przeczytać. Po jej lekturze zupełnie inaczej zaczniecie postrzegać przypadki, które Was spotkały. I gdy następnym razem zdarzy się coś nieoczekiwanego, to może właśnie po to, żeby zmienić Twoje życie o 180 stopni?

05 marca

VOX - Christina Dalcher

VOX - Christina Dalcher


Jesteś kobietą? To spróbuj milczeć przez godzinę. Postaraj się nie odezwać choćby słowem, nie pisać, nie czytać, nie obcować z językiem. A teraz postaraj się oszczędzać słowa przez cały dzień. Ile uda Ci się zaoszczędzić? Ile słów wymknie się z Twoich ust zupełnie bezrefleksyjnie? Wchodząc w świat z dystopii VOX na pewno nie przeczytałabyś tego wpisu. Bo kobiety nie są od tego, aby czytać. Nie są również od tego aby przemawiać.

Przyszła nowa władza, a wraz z nią diametralne zmiany w polityce gender. W świecie wykreowanym przez autorkę w dystopii, o której mowa kobiety zostały sprowadzone do absolutnie podrzędnej roli. Mają być cicho i zajmować się domem. Aby zaprowadzić porządek, kobietom założono na ręce bransoletki odliczające każde wypowiedziane słowo. Po przekroczeniu limitu - 100 słów dziennie, każde kolejne powoduje wyładowanie elektryczne i ból odczuwany przez właścicielkę. Nieważne czy masz lat 5, 18, 40 czy 80, milcz bo jesteś kobietą. A kobiety już zbyt wiele się nakrzyczały.

Dystopijny świat wykreowany w powieści VOX (jak dla mnie) jest nieco przejaskrawiony, ale dzięki temu dużo mocniej oddziałuje na odbiór tej lektury. Wciąż łapałam się na tym, że zastanawiałam się: kurczę, ale czy to naprawdę jest możliwe? I za każdym razem z przerażeniem odkrywałam, że dlaczego by nie? Jak wiele absurdalnych przepisów już wprowadzono, jak w przeszłości traktowano innych z pogardą tylko dlatego, że mieli inny kolor skóry, wierzyli w innego boga lub mieli inny sposób postrzegania świata. Dlaczego kiedyś u władzy nie miałby stanąć ktoś, kto powie, że miejsce kobiet jest w domu i lepiej niech siedzą cicho, bo mają zbyt wygórowane oczekiwania. Jeśli spojrzymy na karty historii, to przekonamy się, że wszystko jest możliwe. Co by nie mówić, w świecie, który opisuje autorka kobiety delikatnie rzecz ujmując, nie mają łatwego życia. Wprowadzane są regulacje, których celem jest podporządkowanie kobiet mężczyznom i sprowadzenie ich roli do tej znanej z zamierzchłych czasów. Jak pokazuje jednak historia, zawsze znajdzie się głos sprzeciwu, pytanie tylko czy nie będzie on zbyt cichy, aby móc realnie wpływać na rzeczywistość.

Ten okrutny świat wykreowany przez autorkę to najmocniejszy element tej książki. Powoli wnikając w tę absurdalną rzeczywistość nieraz będziecie zbierać szczękę z podłogi odkrywając jakie dziwne regulacje i zwyczaje wprowadzono. Choć sama fabuła książki może nie jest wybitna, to wątek naukowców i nowoczesnych laboratoriów mnie osobiście porwał. No, ale ja mam słabość do popularyzowania świata nauki w beletrystyce. Rozczarowujące jest natomiast zakończenie, które sprawia wrażenie, jakoby autorka dokądś się spieszyła. Przeleciała przez najważniejsze wydarzenia jak Gabryś przez pole. Zapewniła nam bardzo filmowe i spektakularne zakończenie, które jednak nie za bardzo wpisuje się w klimat książki.

VOX to przede wszystkim ważny głos w sprawie praw kobiet. Wydaje nam się, że udało nam się wywalczyć równouprawnienie, że zmiany wciąż idą w dobrym kierunku, że kobiety coraz rzadziej stykają się ze szklanym sufitem i mogą być kim tylko zechcą. Tymczasem wciąż musimy pamiętać o tym, że właściwie niewiele trzeba aby niewielka grupa fanatyków zmieniła diametralnie nasz świat. Odebrała nam nasze prawa.

24 stycznia

Cisza białego miasta - Eva García Sáenz de Urturi

Cisza białego miasta - Eva García Sáenz de Urturi

Porzućmy na chwilę tę naszą szaro-burą zimę, ten smog i mroźne powietrze. Przenieśmy się do słonecznej Vitorii, stolicy kraju Basków w północnej części Hiszpanii. Oczywiście, jeżeli tylko nie obchodziliście ostatnio 20, 25, 30 urodzin lub jakichkolwiek, które są wielokrotnością liczby 5, bo to podstawowy klucz, według którego ofiary wybiera seryjny morderca. Gotowi na tę emocjonującą podróż?

Jesteśmy w pięknej Vitorii, jest środek lata. Skazany 20 lat temu za serię morderstw Tasio ma wkrótce po raz pierwszy opuścić mury więzienia na przepustkę. Problem w tym, że na krótko przed tym, w mieście dochodzi do kolejnych zbrodni. Jak mógł ich dokonać skazaniec, skoro przebywał wówczas w więzieniu? A może skazano niewłaściwego człowieka? Za sprawę zabiera się śledczy, specjalista w profilowaniu kryminalnym, nasz narrator i główny bohater Unai López de Ayala. Zrobi wszystko, aby zapobiec kolejnym zbrodniom. I choć nie zawsze błyskał intelektem i jak na znawcę ludzkich umysłów zdarzało mu się być nieco ciamajdowatym, to autorka sprawiła, że temu hiszpańskiemu policjantowi udało się wzbudzić moją sympatię. Chciałabym tylko powiedzieć, że z moją pomocą zdecydowanie szybciej rozwikłałby tę sprawę. Bo przecież nieraz mówiłam mu: idź tym tropem chłopie, nie zapala ci się czerwona lampka tu i tam? Sprawdź to! Ale on wiedział swoje i nieco błądził.

Nie bez przyczyny na początku wspomniałam, że „Cisza białego miasta” to emocjonująca podróż. Autorka bardzo dokładnie opisuje swoje rodzinne miasto, Vitorię oraz jej okolice. Każde zdarzenie, do którego dochodzi na kartach powieści toczy się w konkretnym miejscu, a my z łatwością możemy to sobie wyobrazić. Czytając, początkowo śmiałam się, że ta książka to trochę przewodnik turystyczny po kraju Basków, ale to naprawdę duży plus dla tej książki. Autorka osadziła akcję w mieście dobrze jej znanym. Prowadzi pościg wąskimi, klimatycznymi uliczkami miasta, przedstawia nam najważniejsze zabytki architektury, wtrąca co nieco z historii miasta. A wszystko to robi z takim wyczuciem, że nie są to opisy przyrody jak u Elizy Orzeszkowej w „Nad Niemnem” ;-) Bardziej trafne będzie tu porównanie sposobu, w jaki Remigiusz Mróz opisywał Opole w „Behawioryście” (tu najłatwiej mi dostrzec analogię, ponieważ jest to nasze rodzinne miasto, które znamy jak własną kieszeń). Vitoria stanowi idealne tło, dla tajemniczych zdarzeń. I choć książka jest bardzo współczesna, mamy twittera, wszechobecne smartfony fotografujące co się da, czy najnowsze nowinki technologiczne, to jednak miałam wrażenie, że zdarzenia z tych klimatycznych uliczek Vitorii (nawet teraz, gdy to piszę, mam je przed oczami) miały miejsce w dalekiej przeszłości. Być może dlatego, że akcja nawiązuje do świąt typowych dla kultury i tradycji baskijskiej, a być może sprawia to magia tego miasta.

Pomijając walory estetyczne ułatwiające teleportację do świata wykreowanego przez autorkę, musicie wiedzieć, że przede wszystkim „Cisza białego miasta” to trzymający w napięciu thriller. Co prawda niejednokrotnie miałam poczucie, że już rozwikłałam zagadkę, że wiem już wszystko, ale oczywiście autorka tylko sobie z nami pogrywała, myliła tropy, przerzucała podejrzenia na kogoś innego, żeby w końcu dojść do momentu kulminacyjnego, w którym… żartowałam, oczywiście, że nie zdradzę zakończenia :-)

Jeszcze tylko wspomnę, że to dopiero pierwsza część Trylogii białego miasta, która podobno pełna jest mrocznych rodzinnych tajemnic, baskijskiej kultury i tradycji. Nie mogę się doczekać kolejnych tomów!

13 stycznia

Podpalacz – Wojciech Chmielarz

Podpalacz – Wojciech Chmielarz



Kiedyś spontanicznie sięgnęłam po „Żmijowisko” Wojciecha Chmielarza... i przepadłam. To była jedna z najlepszych książek przeczytanych w ubiegłym (2018) roku. Wtedy usłyszałam, że autor ten ma na swoim koncie całkiem przyjemną serię o charyzmatycznym komisarzu, niejakim Jakubie Mortce. Moim pierwszym skojarzeniem był komisarz Forst – barwny i niesforny bohater stworzony przez Remigiusza Mroza. Trudno mi zatem nie porównywać tych dwóch postaci i serii. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że Mortka wygrywa z Forstem.

Podpalacz” to pierwsza część serii o komisarzu Mortce. Przenieśmy się na chwilę do mroźnej, ośnieżonej Warszawy. Policja otrzymuje zgłoszenie, że w spalonym domu znaleziono ciało. Wkrótce okazuje się, że mamy do czynienia z seryjnym podpalaczem, który grasuje w stolicy i dokonuje kolejnych przestępstw. Komisarz Jakub Mortka zmagający się właśnie z własnymi problemami osobistymi (rozwód, problemy finansowe i mieszkaniowe) musi się zmierzyć z serią podpaleń. Jak odkryć kto za tym wszystkim stoi, jeśli głównym problemem jest znalezienie jakiegokolwiek motywu działania?

Niby „Podpalacz” to po prostu dobry kryminał policyjny. W rzeczywistości jednak należą się wielkie wyrazy uznania dla autora za to, jak dobrze udało mu się stworzyć realistyczny obraz stołecznej policji. W końcu trafiłam na literackiego polskiego komisarza, który ma swój kodeks etyczny, stara się postępować zgodnie z zasadami (z naciskiem na stara się, nie mówię, że zawsze się udaje) i musi walczyć z wszechobecną urzędniczą machiną. Ot, po prostu poczciwy i sprawiedliwy glina, ambitny, choć trochę nieporadny życiowo. W prowadzone sprawy angażuje się całym sobą, na tyle mocno że cierpi na tym jego życie prywatne. Jak każdy człowiek ma swoje wady i zalety, co sprawia, że jest jakiś taki bardziej ludzki, realny. O wiele łatwiej jest mi uwierzyć w jego istnienie niż w to, że gdzieś po świecie kręci się zakopiański komisarz Forst.

Zagadka będąca głównym elementem fabuły jest dość zgrabna i co ważne, nie przekombinowana (tak, porównuję to z komisarzem Forstem spod pióra Mroza). Historia polowania na podpalacza wciąga. Co rusz mamy zwroty akcji, które rzucają nowe światło na prowadzoną sprawę. Co ważne, autorowi udaje się zaskoczyć czytelnika proponując nieszablonowe zakończenie. Całość opowiedziana jest przystępnym językiem. Kilka razy na moich ustach gościł uśmiech w reakcji na błyskotliwe dialogi i pewien ciekawy nurt muzyczny, który odgrywa niemałą rolę w całej tej historii ;-)

Tak jak na wstępie wspomniałam, „Podpalacz” to pierwszy tom serii. Ja jestem już po lekturze kolejnej części, czyli „Farmy lalek”. Ale o tej pozycji może opowiem innym razem.

06 stycznia

W czepku urodzone – Weronika Nawara

W czepku urodzone – Weronika Nawara


Mam wrażenie, że ostatnio mamy do czynienia z pewną modą na książki dotyczące środowiska medycznego. Czasami głos zabierają dziennikarze obserwujący funkcjonowanie szpitala i służb ratunkowych (np. świetny dziennikarz wcieleniowy Paweł Reszka i jego Mali bogowie 1 i 2), czasami są to sami lekarze (np. Adam Kay w swojej książce „Będzie bolało”). Tym razem za sprawą Weroniki Nawary głos zabierają przedstawiciele środowiska pielęgniarskiego.

Chyba nikt nie ma wątpliwości co do tego, że pielęgniarstwo to niezwykle trudny i odpowiedzialny zawód. Jednocześnie społeczeństwo ma skłonności do umniejszania roli pielęgniarek, a pacjenci niejednokrotnie okazują niewdzięczność i sprawiają problemy. Mimo to one dzielnie realizują swoją misję okupując to niejednokrotnie własnym zdrowiem i kiepskimi relacjami w życiu prywatnym. Książka pomaga zrozumieć na czym polega praca pielęgniarek, poznać blaski i cienie pracy w tym zawodzie. Opisywane przez przedstawicielki (i przedstawicieli, bo choć pielęgniarstwo zdominowane jest przez kobiety, nie zabrakło męskiego głosu) tej profesji doświadczenia ukazują ich codzienność, trudności wynikające ze specyfiki pracy pielęgniarki, ale i chwile dzięki którym wciąż widzą w tym wszystkim sens. Cytowane wypowiedzi pozwalają na odczarowanie zawodu pielęgniarki, ale także ukazują ich trudną sytuację (np. niskie zarobki, niedobory kadrowe). Choć można odnieść wrażenie, że książka ta pisana jest przez pielęgniarki i dla pielęgniarek, to uważam, że jest to ważny głos w dyskusji na temat kondycji naszej służby zdrowia.

Weronika Nawara dopiero rozpoczyna swoją drogę w tym zawodzie. Choć to ona wskazana jest na okładce jako autorka, książka ta ma wielu autorów, ponieważ składa się właściwie z samych cytatów, a komentarzy autorki jest w niej jak na lekarstwo (nomen omen). Dzięki bezpośredniemu przytaczaniu wypowiedzi osób, z którymi rozmawiała autorka udało się zachować pewną naturalność, jednak mi zabrakło pełniejszej i spójnej narracji ze strony autorki. Owszem, dostrzegam starania nadania jakiegoś porządku przytaczanym cytatom poprzez wprowadzenie tematycznych rozdziałów, ale według mnie to za mało. Autorka na równi ze swoimi indagowanymi opowiada o swoich doświadczeniach i spostrzeżeniach, ale brakuje pełniejszej syntezy, bardziej obiektywnych wniosków wynikających z przytaczanych odpowiedzi.

Nie zrozumcie mnie źle, bo „W czepku urodzone” to bardzo interesująca lektura, poruszająca ważny i ciekawy temat, wnosząca sporo nowej wiedzy do mojego życia i uświadamiająca jak dużą rolę w szpitalnej machinie odgrywają pielęgniarki. Wątpliwości budzi we mnie natomiast sama struktura książki i wkład autorki w jej napisanie. Czy można powiedzieć, że ktoś napisał książkę, która w 90% składa się z samych cytatów, które nie są interpretowane ani analizowane? Nie przeczę, że samo dotarcie do pielęgniarek i pielęgniarzy, którzy zgodzili się poświęcić czas na rozmowę z autorką było dużym wysiłkiem, ale przetworzenie zgromadzonego materiału to oddzielna kwestia. Nie sztuką jest stworzyć książkę dokonując selekcji wypowiedzi innych osób, ważne jest aby jeszcze dokonać ich analizy i przedstawić wnioski z nich wynikające. Podsumowania – odezwy do pielęgniarek, które kończą rozdziały, to jednak za mało. Cytaty powinny służyć raczej obrazowaniu tego, co autor chce przekazać odbiorcom, a nie być bytem samym w sobie. Tutaj proporcje zostały wyraźnie zachwiane – zdecydowanie za mało (jak na książkę) głosu zabierała sama autorka.

I mimo że trochę narzekam, to uważam, że warto sięgnąć „W czepku urodzone”, choćby po to aby uświadomić sobie, jak wielką pracę wykonują pielęgniarki i najzwyczajniej w świecie po prostu je docenić, a mając z nimi styczność okazać im wdzięczność.

08 grudnia

Dzieci księży. Nasza wspólna tajemnica – Marta Abramowicz

Dzieci księży. Nasza wspólna tajemnica – Marta Abramowicz


Autorka „Zakonnice odchodzą po cichu” wydała nową książkę. Tym razem postanowiła skupić się na dzieciach księży. Kiedy pierwszy raz (a było to w czerwcu 2017 roku na festiwalu książki w Opolu) usłyszałam jakim tematem postanowiła zająć się autorka, bardzo się ucieszyłam. Nie ukrywam, że po „Zakonnicach...” moje oczekiwania względem nowego reportażu były ogromne. Autorka próbowała zrozumieć co czują dzieci i matki księży oraz ich pozycję w społeczeństwie.

Marta Abramowicz na wstępie wspomina, że materiały do książki zbierała przez dwa lata, że dotarła do bardzo wielu osób, które znają przypadki księży, którzy złamali celibat i pełniąc posługę kapłańską mają dzieci. Jednocześnie tłumaczy, że „problem” ten jest powszechnie znany, ale stanowi temat tabu i bardzo trudno było skłonić do rozmów matki, dzieci księży, czy samych kapłanów. Ja mam jednak wrażenie, że autorce brakło determinacji. Na książkę składa się dosłownie kilka historii o dzieciach księży, a bardziej o matkach dzieci księży. Przy czym historie te są trochę… nijakie. Gołym okiem widać, że do książki zostały wprowadzone jedyne zgromadzone historie (na których publikację autorka zyskała zgodę), nie zaś te, które najlepiej odzwierciedlałyby istotę problemu lub ukazywałyby różne przejawy problemu, a przede wszystkim różne perspektywy. Przytoczone historie to jednak i tak najmocniejsza część tej książki. W momencie, kiedy dopiero co zaostrzył się mój apetyt i chciałam poznać kolejną historię okazało się, że… to już wszystkie opowieści, które udało się zgromadzić autorce. Mniej więcej w połowie książki kończy się wszystko to, co w niej najlepsze. Całe mięso zostało rzucone, dalej mamy już tylko okruchy.

W drugiej części autorka przytacza przeprowadzone przez siebie wywiady ze specjalistami (antropolożką, historykiem, byłym księdzem), które są raczej naukowymi dywagacjami nijak niepowiązanymi z opowiadanymi historiami. Czarę goryczy przelało jednak przeprowadzone przez autorkę badanie ankietowe… wśród studentów (głównie psychologii i socjologii, co już zupełnie wypacza wyniki). Może Was nie będzie to raziło, ale włączyło się moje zboczenie zawodowe i muszę to napisać: po raz kolejny autorka poszła po najmniejszej linii oporu. Naprawdę? Badanie ankietowe wśród trzech grup wykładowych ma nam powiedzieć cokolwiek o analizowanym problemie i pozwolić na diagnozę postaw wobec celibatu? Szczególnie, jeśli pytamy o to przyszłych socjologów i psychologów, którzy nie są reprezentatywną grupą, ze względu na inną wrażliwość społeczną. Jeśli autorce zależało na poznaniu opinii młodego pokolenia i miała ograniczone możliwości powinna pokusić się chociaż na przeprowadzenie badania na losowej próbie studentów jednej, czy dwóch uczelni (naprawdę można to zrobić nie wydając ani złotówki, mi do pracy magisterskiej jakoś się udało).

Nie sposób nie porównać „Dzieci księży...”, do „Celibatu. Opowieści o miłości i pożądaniu” Marcina Wójcika. Jeśli pamiętacie moją recenzję (a jeśli nie, to można ją przeczytać tutaj), byłam pod ogromnym wrażeniem tego, z jaką rzetelnością i obiektywizmem podszedł do tematu autor. Podczas gdy Marcin Wójcik starał się ukazać wielowymiarowość problemu, różne perspektywy oraz wiarygodne statystyki, Marta Abramowicz (mam takie wrażenie) poszła trochę na skróty i jedynie pokazała nam malutki fragment układanki. A szkoda, bo podjęła się naprawdę ciekawego tematu.

Z bólem serca to piszę, ale „Dzieci księży...” to chyba największe rozczarowanie tego roku. Po „Zakonnicach...”spodziewałam się, że nowa książka utrzyma poziom, tymczasem otrzymałam naprawdę słabą książkę. Jeśli interesuje Was temat celibatu, to zdecydowanie bardziej polecam wspomniany wcześniej reportaż Marcina Wójcika. O  posiadania dzieci przez księży, i reakcjach władz kościelnych na takie „wpadki” więcej dowiecie się z „Celibatu”, niż z „Dzieci księży”.

18 listopada

Cud grudniowej nocy - Magdalena Majcher

Cud grudniowej nocy - Magdalena Majcher


Jeśli macie ochotę na wprowadzenie siebie w świąteczny nastrój, to najnowsza powieść Magdaleny Majcher jest ku temu świetną okazją. Tym bardziej, jeśli nie lubicie typowych, często banalnych, świątecznych lovestory. Autorka przyzwyczaiła nas do tego, że w opowiadanych przez siebie historiach porusza trudne tematy. I choć książka przepełniona jest nostalgią i skłania do refleksji, to jednocześnie pełna jest ciepła i pomaga przypomnieć sobie co w świętach jest najważniejsze.

Jedna rodzina, dwa pokolenia, pięć kobiet. Każda z nich skrywa zupełnie inne troski i zmartwienia. Jest grudzień, trwa przedświąteczne szaleństwo. Każdy przygotowuje się do świąt na swój sposób. Dla jednych oznacza to gruntowne porządki, i szykowanie świątecznego menu, dla innych kupowanie prezentów albo zadbanie o to, aby każdy kąt mieszkania odpowiednio (czyt. świątecznie) prezentował się na Instagramie. Ale nie wszyscy czują magię świąt. Magdalena, jak co roku, zadbała o to, aby tę magiczną wigilijną noc spędzić w pracy. Teresa z kolei zmęczona corocznym stresem związanym z organizowaniem świąt pragnie świętego spokoju. Jej siostra, Maria marzy za to o czymś dokładnie odwrotnym: aby w końcu zgromadzić rodzinę przy wigilijnym stole. Tymczasem Kamila i Kinga mierzą się z własnymi, niespodziewanymi problemami. Czy zdarzy się tytułowy cud grudniowej nocy i każda z bohaterek odnajdzie szczęście w te święta?

Często bywa tak, że spoglądając na życie innych, nawet z naszego najbliższego otoczenia, wydaje nam się, że wiodą idealne życie. Tymczasem każdy skrywa jakieś sekrety. Niektórymi nieszczęściami żyje cała rodzina, ale ile smutków kryje się za drzwiami mieszkań, z dala od czujnego oka otoczenia? Historie bohaterek pokazują jak trudno jest zachowywać pozory szczęścia, ale także jak odnaleźć szczęście i nauczyć się dalej żyć po stracie. Przede wszystkim jednak pomagają na nowo odkryć, co tak naprawdę jest najważniejsze w świętach i jaka siła tkwi w rodzinie.

Magdalena Majcher w swojej świątecznej powieści porusza problemy, które są tak uniwersalne i ponadczasowe, że każdy odnajdzie coś dla siebie. Jednocześnie jednak osadza akcję w znanym nam świecie pełnym pompowanej przez marketing świątecznej gorączki trwającej już od listopada, idealnego świata Instagrama i innych mediów społecznościowych, czy niezobowiązujących relacji prosto z Tindera przy jednoczesnym odwołaniu do tradycji pielęgnowanej przez starsze pokolenie, czyli świąt okupionych szałem sprzątania, gotowania i dbania o to, aby wszystko przebiegło idealnie. A przecież w świętach nie jest najważniejsze to, aby spełniać oczekiwania innych, ale żeby spędzić je z tymi, z którymi chcemy. Bo na tym polega cud grudniowej nocy. Bo wigilia to najbardziej magiczny dzień całym roku. I choć w głębi duszy wie o tym każdy z nas, to warto sięgać po takie książki jak ta, aby sobie to na nowo uświadomić. Żeby usiąść i zastanowić się, co dla nas jest najważniejsze w świętach.

I pozwólcie, że zakończę cytatem:
W ten dzień chcemy wszyscy razem usiąść przy stole. Na chwilę zapomnieć o kłopotach. Wspólnie celebrować świąteczny czas, bo przecież cudem jest, że udało nam się znowu spotkać przy choince. Może nie w tym samym gronie, bo życie pisze różne scenariusze, ale nadal razem.

PS. Napisałabym, że to idealny pomysł na świąteczny prezent, ale uważam, że powinno ją się przeczytać przed świętami. Jednak jeśli robicie prezenty na Mikołajki to będzie to świetny prezent dla każdej kobiety ;-)

Copyright © 2016 Uwaga czytam , Blogger