20 września

Nikt nie idzie – Jakub Małecki

Nikt nie idzie – Jakub Małecki

Wiecie co jest fajnego w blogowaniu o książkach? To, że dzięki propozycjom od wydawnictw czasami trafiam na takie perełki jak „Nikt nie idzie”. W życiu nie pomyślałabym, że tak bardzo spodoba mi się ta książka, że zostanie w mojej głowie na dłużej. Niepozorna, niezbyt długa. A jednak potrafi zrobić na odbiorcy piorunujące wrażenie.

Olga jest trochę rozbitkiem w tym skomplikowanym, współczesnym świecie. Niby młoda, zdolna i ambitna, a jednak nie do końca potrafi znaleźć dla siebie miejsce na ziemi. Poznajemy ją po urywkach z życia, niby przypadkowych, a jednak niezwykle znaczących. Pewnego dnia spotyka niepełnosprawnego mężczyznę (chłopca? młodzieńca?) w niezwykle trudnym dla niego momencie. Coś każe jej nawiązać z nim kontakt, zaopiekować się przypadkowo spotkanym Klemensem. Kim jest ten młodzieniec oraz jaka jest jego historia dowiadujemy się z rozdziałów poświęconych jemu i jego rodzinie. Istotne momenty z życia obojga bohaterów, naładowane niezwykłym ładunkiem emocjonalnym, doprowadzają nas do tego dziwacznego „tu i teraz”.

Gdy zaczynałam czytać tę lekturę, poczułam ukłucie rozczarowania, gdy okazało się, że nie jest o tym, o czym pomyślałam, że jest na podstawie opisu z okładki. Wiecie:
ona samotna, on samotny i zamknięty we własnym świecie. Ich losy przetną się ponownie na skrzyżowaniu ulic w chwili tragicznego zdarzenia
oraz obietnica buzujących wielkich emocji sugerowały, że to będzie smutna historia o trudnej miłości. Ale to zupełnie nie tak. Choć rzeczywiście buzowały wielkie emocje, a i nieszczęśliwej miłości nie zabrakło, to zupełnie nie w ten sposób, którego się spodziewałam. To nie była kolejna banalna historia o miłości, to skomplikowany twór, który zmuszał czytelnika do czynienia wielu domysłów, przeżywania trudnych chwil razem z opisywanymi postaciami.

Mimo, że szybko okazało się, że nie takiej historii się spodziewałam, coś kazało mi czytać dalej. Był to kunszt z jakim Jakub Małecki pisze o emocjach, o zdawałoby się losowych scenach z życia przypadkowych postaci. Wydaje nam się, że to tylko sztuka dla sztuki. A jednak wszystko nabiera sensu, z rozsypanych kawałków układanki dochodzimy do tego, co chciał nam przekazać autor. Zachwyciło mnie to, w jak subtelny sposób Małecki wplata w fabułę tak wiele trudnych tematów, między innymi: niepełnosprawność, samotność, poszukiwanie własnej ścieżki, radzenie sobie ze stratą, czy branie odpowiedzialności za decyzje podjęte w przeszłości. Poznajemy bohaterów w obliczu trudnych momentów życiowych, które odbiły niejedno piętno na ich życiu i poprowadziły ścieżką, której się pewnie nie spodziewali. A wszystko to wplecione w taką do bólu realistyczną współczesność. To nostalgiczne historie z życia wzięte, które są idealne na długie jesienne wieczory skłaniając do refleksji. 

Wiecie co jest najtrudniejsze w tej lekturze? Świadomość, że „takie rzeczy po prostu się zdarzają...”. Mimo, że to historie zupełnie obcych ludzi, z którymi nawet nie musimy się w żaden sposób utożsamiać, to „Nikt nie idzie” ma pewien uniwersalny wymiar, który sprawia, że każdy odbiorca znajdzie w niej swoje głęboko skrywane obawy. Zabierając się za tę książkę miejcie świadomość, że historia w niej opowiedziana zostanie z Wami na dłużej.

15 września

W żywe oczy – JP Delaney

W żywe oczy – JP Delaney


Pamiętacie jedną z głośniejszych premier ubiegłego roku w dziedzinie thrillerów psychologicznych? „Lokatorka” zrobiła naprawdę dużą furorę. Od niedawna w księgarniach dostępna jest nowa powieść autora ukrywającego się pod pseudonimem JP Delaney. „W żywe oczy” to kolejny emocjonujący thriller, który choć trochę mało realistyczny, wciągnął mnie i zapewnił doskonałą rozrywkę na kilka wieczorów.

Claire to niezwykle uzdolniona aktorka. Studiuje aktorstwo na jednej z lepszych amerykańskich uczelni. Do Stanów przyjechała z Wielkiej Brytanii chcąc zerwać z niewygodną przeszłością. Nie ma jednak zielonej karty, a co za tym idzie trudno jej zdobyć środki niezbędne do utrzymania się w Nowym Jorku. Kiedy ze względów formalnych trudno jej znaleźć prawdziwą rolę w filmie, sztuce, albo chociaż teledysku, decyduje się na współpracę z firmą prawniczą specjalizującą się w sprawach rozwodowych. Wykorzystując swoją urodę i grę aktorską demaskuje niewiernych mężów.

Zasady są proste: nawiąż rozmowę, nie bądź za szybko bezpośrednia. To on musi złożyć jednoznaczną propozycję. Wszystko komplikuje się, gdy ma zdemaskować tajemniczego profesora Patricka Foglera. Podczas pierwszego spotkania ten nie ulega pięknej nieznajomej. Claire pierwszy raz w swojej „karierze” dostaje kosza. Aby odkryć sekrety profesora będzie musiała odegrać swoją rolę życia… czy aby na pewno istnieją sekrety warte takiej ceny? Decydując się na wykonanie tego zadania, aktorka godzi się na wiele poświęceń. Zgadza się na to, aby grać swoją rolę 24 godziny na dobę, myśleć i zachowywać się jak odgrywana postać bezustannie, aż cel zostanie osiągnięty. Czy nie jest to jednak zbyt duże igranie z ogniem?

Co do zasady bardzo lubię pierwszoosobowe narracje w powieściach. Pozwalają nam poznać tok myślenia bohaterów i zrozumieć ich tok postępowania. Claire czasami wydaje się, że jej życie to film, dlatego jej narrację przecinają fragmenty scenariuszy, w których dopowiada sobie co musieli powiedzieć inni, gdy jej nie było w pobliżu. W przypadku „W żywe oczy” poczułam się jednak trochę oszukana, bo nasza bohaterka igra z nami. Niby to ona prowadzi narrację, niby wiemy o niej wszystko, a jednak kolejne zwroty akcji wprawiają nas w coraz większą konsternację. Co jest prawdą, a co grą? Co dzieje się naprawdę, a co nasza bohaterka sobie tylko wyobraża?

Liczba zwrotów akcji jakie funduje nam autor (i stworzona przez niego bohaterka) sprawia, że ilekroć wydaje się, że udało się rozgryźć tę historię, wszystko obraca się o 180 stopni i na nowo trzeba rozpracowywać bohaterów. I to właśnie cenię w tym gatunku. To pierwsza moja lektura, w której motyw aktorstwa odgrywa tak wielką rolę. W fabułę wplecione są różne podejścia do wykonywania tego zawodu. Poznajemy także jak wygląda aktorskie „życie od kuchni”. I choć Claire godzi się na odegranie roli, która nijak nie wpisuje się w zwyczajne aktorstwo, to ten aspekt był bardzo interesujący.

Na wstępie wspomniałam, że fabuła jest niezbyt realistyczna. I właściwie to jedyny zarzut, jaki mogę mieć wobec tej lektury. Nie będę rozwijać tego wątku, bo nie da się tego zrobić nie zdradzając fabuły. Niemniej jednak, doceniam oryginalność pomysłu na tę historię i nietuzinkowe jej opowiedzenie.

01 września

Naturalista – Andrew Mayne

Naturalista – Andrew Mayne



Dziś razem z „Naturalistą” udajmy się do lasu.. poszukajmy trochę trupów! Zabił je niedźwiedź, a może ktoś próbuje wrobić niewinne zwierzę? Odpowiedzi poszukuje pewien profesor bioinformatyki, którego studentka padła ofiarą mordercy, co do którego nie możemy być pewni nawet gatunku! Jakie tajemnice skrywa w sobie natura? „Naturalista” to w końcu jakiś powiew świeżości w thrillerach wydawanych w ostatnim czasie.

Profesor Theo Cray zostaje zatrzymany jako podejrzany o morderstwo swojej dawno niewidzianej studentki. Wszystko wskazuje jednak na to, że samotna wycieczka do lasu Juniper zakończyła się atakiem niedźwiedzia. Policja szybko zamyka sprawę a odpowiednie służby organizują polowanie na oskarżonego (biedny misiek!). Dociekliwość badacza każe jednak Theo sprawdzić kilka kwestii… i coś mu w tym wszystkim nie pasuje. Co rusz podsuwa policji nowy trop, nowe dowody jednak wszyscy mają go za szaleńca. I być może mają rację? Theo korzystając ze swojej wiedzy naukowej i napisanego przez siebie programu komputerowego rusza śladem mordercy. Tylko kim, a raczej czym on jest?

Theo to typowy szalony naukowiec. Rzuca wszystko co dla niego istotne i rusza śladem mordercy. Jego niebywała inteligencja pomaga mu odnajdywać kolejne zwłoki. Potrafi zobaczyć coś, co dla innych nie ma żadnego znaczenia. Widzi powiązania, tam gdzie inni widzą chaos. Kojarzycie serial „Kości”? Uwielbiałam go oglądać ze względu na jajogłowych, którzy potrafili wyciągać wnioski na podstawie tak (wydawałoby się) absurdalnych danych, że miałam wrażenie, że to raczej czary i magia niż dochodzenie. Tam, intelektualiści byli doceniani przez organy ścigania, w przypadku Theo nikt nie chciał go słuchać. Tylko szaleniec zdecydowałby się podjąć śledztwo na własną rękę rezygnując z dotychczasowych osiągnięć i ryzykując własne życie.

Książkę czyta się bardzo szybko. Ma krótkie rozdziały i pierwszoosobową narrację, która pozwala nam poznać motywacje i tok myślowy naukowca (to jest naprawdę super! Czytając opis wydarzeń opisany z innej perspektywy naprawdę wiele byśmy stracili). Fajnie tak wczuć się w bycie wybitnym naukowcem, który ma wszystkie cechy typowe dla tego typu ludzi: profesor Theo Cray jest bardzo inteligentny, totalnie zafiksowany na punkcie swoich badań, potrafi wykorzystać swoją wiedzę w innych dziedzinach, ale jest też nieco nieporadny społecznie. Ale mimo świadomości tego wszystkiego, mimo szczegółowego przedstawiania swojego toku myślowego, w niektórych momentach trudno było mi zrozumieć decyzje podejmowane przez naukowca.

Samo rozwiązanie tajemnicy było zadowalające, ale sposób dojścia do niego nieco mnie rozczarował. Według mnie zadziało się trochę zbyt wiele. Finałowe sceny trochę odrealniły dla mnie całość. Chyba pierwszy raz w życiu uważam, że tego wszystkiego było… za dużo. Pewnie dla większości będzie to atut, bo jedno jest pewne nie będziecie się nudzić. Ale to moje jedyne zastrzeżenie, a książkę naprawdę warto przeczytać.

Mam świadomość, że „Naturalista” nie jest książką dla każdego. Jeśli jednak nie zraża was motyw nauk ścisłych, które przewijają się w fabule, to bardzo zachęcam do sięgnięcia po tę lekturę. To będzie niesamowita podróż po lasach amerykańskiego stanu Montana. Odkrycia, których dokonacie wraz z głównym bohaterem nieraz wprawią Was w zdumienie. I mam tu na myśli nie tylko rozwiązanie zagadki morderstw, do których doszło na przestrzeni kilkudziesięciu lat, ale także niesamowite fakty naukowe, które być może kiedyś pomogą Wam dokonać własnych niecodziennych odkryć.

26 sierpnia

Apartament w Paryżu - Guillaume Musso

Apartament w Paryżu - Guillaume Musso


Do sięgnięcia po „Apartament w Paryżu” skusiły mnie niejednokrotne zachwyty nad twórczością Musso. Ten jeden z najbardziej rozpoznawalnych na świecie francuski autor ma swoje oddane audytorium, które z niecierpliwością czeka na nowe powieści. „Apartament w Paryżu” to najnowsza propozycja Musso, która jednocześnie jest moim pierwszym spotkaniem z jego twórczością.

Wszystko zaczęło się od nieplanowanego spotkania dwóch zagubionych dusz w pewnym paryskim apartamencie. Opuszczona pracownia malarska należała do wybitnego artysty Seana Lorenza, który niestety zakończył już swój żywot, ale jego mieszkanie można było wynająć przez Internet. Madeline, policjantka śledcza po nieskutecznej próbie samobójczej chciała odpocząć w samotności. Gaspard, amerykański dramatopisarz chciał odciąć się od wszystkiego aby w spokoju napisać nową sztukę. Dwa indywidua pod jednym dachem początkowo nie bardzo mogą dojść do porozumienia, ale szybko łączy ich fascynacja sztuką Lorenza i jego tragicznymi doświadczeniami. Wspólnie podejmują się wyzwania odkrycia sekretów z przeszłości.

Od razu uprzedzam: Paryż ukazany w powieści nie ma w sobie za wiele magii. Jestem przyzwyczajona do tego, że kiedy w powieści pojawia się miasto świateł, opisy zachwycają a ja chcę się tam teleportować. My zastajemy Paryż skąpany deszczem pełen strajków i wielkiego bałaganu. Owszem, nieco magii udało się przemycić autorowi, przede wszystkim za sprawą tego, że powieść przepełniona jest sztuką. Nie ma co się dziwić, skoro główny wątek skupia się na przeszłości artysty, a główni bohaterowie próbują odnaleźć ostatnie dzieła namalowane przez niego przed śmiercią. 

A mimo tego Paryża, mimo tej ciekawej otoczki związanej ze sztuką pierwsze sto stron powieści strasznie męczyłam. Jakoś tak niewiele się działo. Choć pomysł na głównych bohaterów był całkiem ciekawy, to jakoś nie za bardzo przypadli mi oni do gustu. Była policjantka i pisarz tworzą duet, który trochę wspólnie a trochę osobno stara się rozwikłać tajemnicę. Tylko że ewidentnie motorem napędowym w tym duecie był… Gaspard, a nie jego nowa znajoma z doświadczeniami w pracy w policji. Podążając za odkryciem sekretów pozostawionych nierozwikłanych przez artystę bohaterowie zmierzają się także ze swoimi problemami. I to było dość interesujące, bo autor stworzył naprawdę interesujące postacie, zwłaszcza Gasparda (Madeline była według mnie dość irytująca). W jaki sposób niedokończona historia zmarłego artysty może wpłynąć na życie dwójki przypadkowych osób, które chciały przez chwilę pomieszkać w jego pracowni? To musicie sprawdzić sami.

O Musso słyszałam, że zawsze zaskakuje zakończeniem swoich powieści. I tym razem otrzymujemy finał, który jest nieszablonowy i wprawia w osłupienie. Zaskakuje nie tylko rozstrzygnięcie zagadki, ale także… no nie chcę Wam zbyt wiele zdradzać :) W każdym razie, propozycja autora wnosi coś nowego i nie jest zwykłym wskazaniem winnego/winnych.

Zauważyłam, że Musso ma swoich fanów, którzy pokochali styl artysty i są w stanie mu wybaczyć, że tak długo rozkręca się akcja w jego powieściach (to podobno u niego standard, jeśli jest inaczej, wyprowadźcie mnie z błędu). Do mnie nie do końca przemawia ta stylistyka, ale nie żałuję sięgnięcia po „Apartament w Paryżu” choćby dlatego, że po raz kolejny tego lata mogłam przenieść się do tego niezwykłego miasta.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Albatros.

08 sierpnia

Chłopiec, który widział – Simon Toyne

Chłopiec, który widział – Simon Toyne


Jeśli przeczytacie opis wydawniczy na temat tej książki możecie poczuć się trochę zagubieni. „Chłopiec, który widzi mrok. Mężczyzna, który może go przed nim ochronić” kryje się w tym jakaś tajemnica, ale niekoniecznie zachęca do sięgnięcia po tę pozycję. A to źle, bo „Chłopiec, który widział” okazało się być jedną z najmilszych czytelniczych niespodzianek tego roku.

Zaczyna się bardzo brutalnie, bo torturowaniem starego krawca (uwaga: jest gorzej niż u Cartera!). Zabójca zostawia go na pożarcie wygłodniałym szczurom, a na ścianie pozostawia podpis „skończyć to, co zostało zaczęte”. Wnuczka ofiary wraz z synem podążając za wytycznymi pozostawionymi przez dziadka wyruszają w podróż przez pół Francji, aby spełnić ostatnią wolę ofiary. Towarzyszy im tajemniczy Albinos, Salomon Creed, który twierdzi, że jego celem jest uratowanie malca. Nie za bardzo wie jak, jest trochę zagubiony i… ma w sobie sporo z „superbohatera”. Tytułowy chłopiec, Leo posiada z kolei „super moc” - potrafi widzieć aurę człowieka i dostrzec w nim mrok. Może tytuł nie do końca oddaje to, o czym jest ta historia, bo „magiczne” zdolności chłopca wcale nie odgrywają tu najważniejszej roli. Gdybym sama miała zatytułować tę powieść prędzej posiliłabym się kreatywnością mordercy i nadała tytuł „Skończyć to, co zostało zaczęte”. Bo to wokół tego wszystko się kręci..

Na początku wspomniałam, że opis wydawniczy jest może trochę dziwny, może niespecjalnie zachęca do sięgnięcia po tę lekturę. Tymczasem już po kilku stronach przekonałam się o tym, jak dobrze zrobiłam podejmując ryzyko sięgnięcia po „Chłopca...”. Mnie skusiła obietnica nawiązania do Drugiej Wojny Światowej i holokaustu. Wiecie, albo nie wiecie, ale ja bardzo lubię tę tematykę. To znaczy niespecjalnie lubię książki historyczne, ale właśnie powieści osadzone w czasach wojny. Tymczasem akcja „Chłopca, który widział” dzieje się współcześnie, mamy zagadkę kryminalną do rozwiązania, jest ofiara, poszukujemy złoczyńcy. I już to byłoby materiałem na fajny kryminał. Opowieść przeplatają jednak fragmenty zapisków więźnia obozu pracy nazywanego Obozem Krawca, jednego z wielu obozów służących zagładzie Żydów w okresie Drugiej Wojny Światowej. Opisy te są naprawdę drastyczne, ukazują to, jak traktowani byli więźniowie – raczej nie dla osób o słabych nerwach. Z jednej strony więc mamy łatwą rozrywkę w postaci kryminału, z drugiej przytłaczające opisy ludzkiego cierpienia. Wszystko to łączy się w niebanalną całość. Choć sam autor miał trochę wyrzuty sumienia łącząc temat holokaustu z literaturą, której głównym zadaniem jest dostarczenie rozrywki, to ja uważam, że zrobił to bardzo dobrze i z wyczuciem smaku.

Chłopiec, który widział” jest bardzo fajnie skonstruowany. Dzieje się naprawdę dużo, mamy dużo akcji. Narracja poprowadzona jest z kilku perspektyw, dzięki czemu autor mógł poświęcić słuszną porcję uwagi wszystkim kluczowym bohaterom. Nie ma tu przypadkowych lub niedopracowanych postaci, każda z nich została dość konkretnie scharakteryzowana. Krótkie rozdziały, ciągła zmiana perspektywy, pościg, poszukiwanie rozwiązania zagadki związanej z zamordowanym ocalałym z Obozu Krawca – to wszystko sprawia, że książkę czyta się błyskawicznie, mimo że do najcieńszych nie należy.

Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się tak dobrej lektury. Mimo, że akcja dzieje się współcześnie historia związana z pewnym obozem koncentracyjnym ulokowanym na terenie Francji odgrywa istotną rolę w całej tej historii. Dzięki temu, „Chłopiec, który widział” nie jest najprostszą z możliwych form czytelniczej rozrywki, ale porusza ważne i poważne tematy takie jak trudna historia, jej wpływ na czasy współczesne, czy odkrywanie własnej historii i rodzinnych tajemnic.

Jeszcze jedna uwaga, bo pojawiało się sporo pytań: Salomon Creed jest bohaterem drugiej książki z serii, jednak brak znajomości pierwszego tomu w ogóle nie przeszkadza w lekturze – drugi tom to zupełnie odrębna historia, akcja dzieje się bowiem we Francji, a sprawa sięga aż do czasów Drugiej Wojny Światowej. Oczywiście są pewne elementy spinające obie części, ale śmiało można czytać bez znajomości tej pierwszej.

Polecam z całego serca!

Za możliwość lektury przedpremierowo dziękuję Wydawnictwu Albatros :)



05 sierpnia

Jak mogłaś – Heidi Perks

Jak mogłaś – Heidi Perks


Przyjaciółka by mi tego nie zrobiła!” to jedno z haseł promujących powieść „Jak mogłaś”, ale też główna myśl, jaka przychodzi mi na myśl, gdy wspominam niedawną lekturę. „Jak mogłaś” to nie tylko thriller psychologiczny, w którym mamy do czynienia z zaginięciem dziecka, ale także opowieść o przyjaźni, trudnej i wystawionej na wielką próbę.

Charlotte i Harriet są przyjaciółkami trochę z przypadku. Nie mają długiej wspólnej przeszłości, ot poznają się, znajdują wspólny język i tak się jakoś układają ich relacje, że coraz bardziej sobie ufają. Kiedy Charlotte po raz pierwszy opiekuje się córeczką przyjaciółki, zabiera ją wraz ze swoimi dziećmi na szkolny festyn. Co złego może się zdarzyć na szkolnym festynie? Ano może się zdarzyć wszystko, na przykład to, że dziewczynka zniknie bez śladu.

Autorka miała dość ciekawy pomysł na fabułę. Powieść czytałam z dużym zainteresowaniem, szybko przewracając kolejne strony, aby w końcu odkryć tajemnicę: co się stało z dzieckiem i kto za tym wszystkim stoi. Lektura wiele razy skłaniała do refleksji, co ja bym zrobiła na miejscu bohaterek. Biorąc na siebie odpowiedzialność opieki nad dzieckiem pilnujesz go jak oka w głowie, z drugiej strony… czy temu co się zdarzyło można było jakoś zapobiec? Czytając, zastanawiałam się również nad tym, czy to aby na pewno jest przyjaźń. Wiecie, mam wrażenie, że obecnie to słowo jest trochę nadużywane. Pomiędzy Charlotte i Harriet było tyle sekretów, tajemnic i niedomówień, że trochę trudno mi to postrzegać jako prawdziwą przyjaźń. Czy jednak stając w obliczu próby, sprostają jej? I czy przyjaźń przetrwa tę ciężką próbę? Tego dowiecie się czytając „Jak mogłaś”.

Historia poszukiwań trzyma w napięciu zdecydowanie bardziej niż niedawno opisywany przeze mnie „Rok we mgle”. Niestety jednak „Jak mogłaś” jest według mnie bardzo przewidywalna, właściwie rozwiązanie „zagadki” otrzymujemy na tacy już w połowie książki, co jak na thriller (przyznajcie sami) jest zdecydowanie zbyt wczesne. Postacie przyjaciółek są wykreowane dość przeciętnie. Roztrzepana Charlotte i tajemnicza Harriet ani nie zbudziły mojej sympatii, ani też specjalnie mnie nie denerwowały. Jak na thriller psychologiczny, do którego zalicza się tę książkę ich portrety psychologiczne mogłyby być nieco mocniej zaakcentowane. Choć, nie chcąc zdradzać Wam zbyt wiele z fabuły, przyznam, że psychika jednej z przyjaciółek może budzić skrajne emocje.

Nie twierdzę, że „Jak mogłaś” to zła książka, ale na tle czytanych choćby tylko w tym roku thrillerów, wydaje się być dość przeciętna. Ewidentnie zabrakło w niej efektu „wow”. Niezbyt fajnie czyta się thriller, którego zakończenie w żaden sposób nie zaskakuje. Kiedy w thrillerze czytasz epilog (czy tam „Rok później”, „100 lat później” itp.) to spodziewasz się, że w ziemię uderzy jakiś meteoryt. Coś się wydarzy, coś mocnego i nieoczekiwanego, tymczasem w tej książce tego czegoś ewidentnie zabrakło. Historia po prostu się skończyła. I tyle.

01 sierpnia

W cieniu tamtych dni - Magdalena Majcher

W cieniu tamtych dni - Magdalena Majcher


Magdalena Majcher w swojej najnowszej powieści dołożyła kolejną cegłę do muru pamięci o wszystkich, którzy w sierpniu 1944 postanowili zawalczyć o Wolną Warszawę, o Wolną Polskę. I choć z tematyką Powstania Warszawskiego do czynienia miałam nie raz, nie uważam, aby starania autorki były niepotrzebne. Dziś, 74 lata po wybuchu powstania możemy jedynie dbać o to, aby pamięci o powstańcach nie zatarł ślad czasu.
W cieniu tamtych dni” to niezwykła podróż w czasie. Autorka zgrabnie łączy teraźniejszość z okrutną wojenną przeszłością. Mikołaj przypadkowo trafia na tajemniczą szkatułkę, w której znajduje plik niewysłanych listów oraz powstańczą opaskę. Ma poczucie, że nie wie wszystkiego o swojej rodzinie. Trochę krępuje się zapytać babcię o swoje znalezisko, ale gdy rozpoczynają rozmowę na ten temat… babcia Emilka po latach decyduje się opowiedzieć swoją historię. Okej, przyznaję – motyw ze szkatułką jako pretekstem do rozmów o powstaniu jest dość banalny, ale obiecuję Wam, że jest to tylko wstęp do emocjonującej historii o trudnej młodości, powstańczej miłości i traumie wojny, która swoim echem odbija się na kolejnych pokoleniach.
Nie przychodzimy znikąd. Każdy z nas ma jakąś historię. Musisz poznać przeszłość swojej rodziny, aby zrozumieć teraźniejszość i dać szansę przyszłości”.
Babcia Emilka, Emilia, Mila – gdy wybuchło powstanie miała zaledwie 22 lata, była szczęśliwie zakochana, ale i oddana „sprawie”. Dziś jest już leciwą staruszką, ale wciąż jarzy się w niej płomień z tamtych lat. To kobieta, która naprawdę wiele przeszła, ale nigdy tak naprawdę nie rozliczyła się z przeszłością. Postać, jaką rysuje autorka, to z jednej strony serdeczna babcia, w którą zapatrzony jest Mikołaj, z drugiej zaś kobieta po przejściach. Ma swoje tajemnice, których dotychczas nie odważyła się głośno wypowiedzieć. Czy na starość zazna spokoju? Kim jest Krzyś, czy przetrwał wojnę i czy po latach tych dwoje miało szansę na jeszcze jedno spotkanie? Tego dowiecie się czytając tę książkę.
Nie myślcie jednak, że „W cieniu tamtych dni” to banalna historyjka miłosna z wojną, a dokładniej Powstaniem Warszawskim w tle. Autorka poruszyła o wiele więcej wątków niż mogłoby się Wam wydawać. Trauma wojny potrafi siać zniszczenie również wiele lat po ostatnim wybuchu. Ale „W cieniu tamtych dni” to również opowieść o trudnych relacjach rodzinnych. Mimo, że przede wszystkim jest to opowieść o losach Mili – młodej i odważnej powstanki, to historia łączy się tu ze współczesnością. W jaki sposób? Sprawdźcie sami.
Przyznam, że trochę bałam się sięgnąć po twórczość autorki w takim wydaniu. Literatura współczesna – tu sprawdza się perfekcyjnie poruszając trudne dla kobiet tematy. Obawiałam się, jak dotychczasowa jej twórczość będzie miała się do powieści historycznej. Okazało się, że Magdalena Majcher wciąż nie rezygnuje z poruszania trudnych dla kobiet tematów, a przy tym świetnie oddała klimat powstania. Przyznam, że wiele z „powstańczych” opowieści opisujących trudy tego okresu ujętych w opowieści Mili nie była dla mnie nowością, bo spotkałam się z nimi w innych historiach (swoją drogą mocno polecam „Dziewczyny z Powstania” autorstwa Anny Herbich-Zychowicz), a może nawet w Muzeum Powstania Warszawskiego (to miejsce trzeba koniecznie odwiedzić – do dziś pamiętam „próbkę” chodzenia po kanałach, a byłam tam ponad 10 lat temu..). Ale wiecie co? To dobrze, bo one nadały autentyczności tej opowieści.

Copyright © 2016 Uwaga czytam , Blogger