„Troje”
Sarah Lotz miało być intrygującą i pełną grozy historią z
katastrofami lotniczymi w tle. Zachęcona dobrymi recenzjami
sięgnęłam po tę lekturę pewna, że tym razem na pewno się
wystraszę. Nie wystraszyłam się, a „Troje” nie okazało się
być tą książką, której się spodziewałam, kryło w sobie
zupełnie inną książkę.
W
jeden dzień w niewyjaśnionych okolicznościach rozbijają się
cztery samoloty na różnych kontynentach. W opinii biegłych nikt
nie miał prawa przeżyć tych katastrof. A jednak odnalezionych
zostaje troje pasażerów – żywych i niemal niedraśniętych. Są
to dzieci z różnych krańców świata. Wokół nich zaczynają
dziać się dziwne rzeczy, powstaje wiele teorii spiskowych na
wyjaśnienie tych nieprawdopodobnych wydarzeń. O tym wszystkim
dowiadujemy się z książki napisanej w książce, na którą z
kolei składa się szereg doniesień prasowych, wywiadów, reportaży,
urywek rozmów, nagrań i innych materiałów, które zgromadziła
główna bohaterka opisując historię katastrof i ocalonego trojga
dzieciaków. Brzmi dość pokrętnie, prawda? Sarah Lotz zdecydowała
się na odstąpienie od zwykłej narracji, której chyba najbardziej
zabrakło mi w tej książce. Pomysł na stworzenie w „Troje”
książki „Czarny czwartek. Od katastrofy do spisku. Analiza
fenomenu Trojga”, która stanowi właściwie całą powieść
„Troje” był jak dla mnie zbyt dziwny… i nudny.
Zaobserwowaliście
jak media atakują temat każdej większej katastrofy? Powstaje
wówczas cała masa artykułów, materiałów medialnych, teorii
spiskowych, robi się wywiady z ciocią, wujkiem, babcią i
sprzątaczką ofiar oraz analizuje się wszystkie okoliczności na
milion różnych sposobów. Po którym artykule o jednej katastrofie
macie już dość? No właśnie… a tutaj takie „artykuły” i
zapiski zajmują prawie 500 stron. Jeżeli w przeciwieństwie do mnie
z wypiekami na twarzy śledzicie kolejne doniesienia o jakiejś
katastrofie (daleko nie trzeba szukać, weźmy przykład naszego
rządowego tupolewa), to książka prawdopodobnie Wam się spodoba.
Jeżeli jednak podobnie do mnie macie dość po kilku tygodniach
medialnej szarpaniny, to raczej nie jest to książka dla Was. Forma
w jakiej została przedstawiona historia Trojga zupełnie do mnie nie
przemówiła. Poprzez zastosowanie takiego „reporterskiego” stylu, dystans do omawianych wydarzeń stał się tak duży, że w ogóle
nie robiły one na mnie wrażenia. Skakanie pomiędzy różnymi
perspektywami ukazujące wspomnienia różnych osób oraz odnoszące się
do różnych teorii i domniemań także zniechęcało mnie do dalszej
lektury. O ile sam pomysł na historię uważam za całkiem dobry, o
tyle sposób jego realizacji zgasił całe napięcie i nie sprzyjał
stworzeniu atmosfery grozy. To co interesujące, to przedstawienie
nawarstwiania się „afery” wokół katastrof i ocalonych dzieci
oraz ukazanie do czego zmierza każdy rodzaj fanatyzmu. Gdyby w inny
sposób opowiedzieć tę historię być może udałoby się zbudować
obiecane napięcie i grozę sytuacji.
Rozbijające
się samoloty pasażerskie, dziwnie zachowujące się ocalone dzieci
i nastawienie na otrzymanie apokaliptycznej wizji przyszłości
zapowiadały duże „wow”. Nie doczekałam się jednak ani jednego
westchnienia zachwytu, za to nieco wynudziłam się podczas czytania
tej powieści. Nie zniechęciło mnie to do latania. Ani trochę nie
obawiam się też nadejścia Końca Świata. Niemniej jednak zachęcam do lektury i wyrobienia sobie własnego zdania na temat "Trojga".