Po książkę sięgnęłam zauroczona przepiękną
okładką i obietnicą poznania zupełnie nowego oblicza samotności
człowieka. Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nigdy nie ocenia
książki po okładce. Na tej gwiazdy mienią się i błyszczą
robiąc na odbiorcy nieziemskie wrażenie. Gwiazdy są tutaj
nieprzypadkowe. „Dzień dobry, północy” to przeplatające
się dwie historie wybitnych w swoich dziedzinach badaczy
kochających gwiazdy.
Augustine
całe życie poświęcił badaniom gwiazd. Jego ostatnia placówka
naukowa znajduje się na kole podbiegunowym, gdzie zostaje zupełnie
sam, ponieważ odmawia wyjazdu podczas ewakuacji pozostałych
członków ekipy. Sully bada kosmos, jest astronautką, członkinią
załogi powracającego na Ziemię pojazdu kosmicznego. Załoga nie
może nawiązać łączności z centrum kontroli lotów. Na ziemi, w
cywilizowanym świecie dzieje się coś tajemniczego, niezbadanego,
nie wiadomo czy ludzkość wyginęła, ani co się stało.
Bohaterowie zaczynają przypuszczać, że są ostatnimi ludźmi na
naszej planecie. W różny sposób odczuwają samotność i próbują
sobie z nią radzić.
Książka
jest pełna retrospekcji, w których poznajemy ważne momenty
z życia bohaterów. Augustine, który zrezygnował z odczuwania
emocji, w całości poświęcił się nauce i odkrywaniu tajemnic
gwiazd. Samotna starość na odludziu skłania go do refleksji nad
sensem tego wszystkiego. Dla niego to czas podsumowań i rozliczenia
się z samym sobą. Z kolei członkowie załogi historycznej wyprawy
w kosmos na ziemi zostawili swoje dotychczasowe życie. Niektórzy
mieli rodziny, inni ambitne plany. Zostawili to, aby spełnić
marzenie o byciu astronautą, badać wszechświat i zapisać się na
kartach historii. Kiedy dociera do nich, że być może nie mają do
czego wracać ich wyuczona samokontrola oraz przygotowania do
stresujących sytuacji i długotrwałej izolacji okazują się
nieskuteczne. W obliczu przenikliwego poczucia osamotnienia
wszystko zaczyna tracić sens. Bo jeśli nie mają do czego wracać,
to na co to wszystko?
Pomysł
na książkę to według mnie strzał w dziesiątkę. Ukazanie
problemu dotkliwej samotności w ten sposób, to z pewnością coś
nowego i niestandardowego. Ja rozumiem, że istotą tej książki są
odczucia i postawy jej bohaterów, a nie akcja i tło wydarzeń,
jednak mi osobiście zabrakło wyjaśnienia tego, co tak naprawdę
się stało ze światem, jaki znamy. Autorka
nasyciła swoją opowieść długimi opisami, które bardzo
spowalniały akcję. Ponieważ ja zdecydowanie lubię, gdy w
książce dużo się dzieje, momentami bywałam znudzona lekturą.
„Dzień dobry, północy” to bardzo spokojna i melancholijna
powieść pełna przejmujących rozważań o tęsknocie,
niespełnieniu, a także o tym co w życiu okazuje się
najważniejsze.
Tylko
proszę, nie zrozumcie mnie źle, bo to całkiem dobra książka.
Przedstawione historie bohaterów to piękny i zarazem
smutny obraz naszych czasów, w których przedkłada się wartość
poznawczą nad spełnieniem w życiu prywatnym. Ukazuje, że w tym
ogromnym wszechświecie miłość do gwiazd może przesłonić
wszystko inne. Uważam, że choć to nie jest typ lektury, którą
czyta się z wypiekami na twarzy i niecierpliwym oczekiwaniem na to
co będzie dalej, to warto odkryć co splata losy Augustina i Sully.
Uwielbiam retrospekcje w książkach, kocham gwiazdy, ich widok i to jak pięknie żarzą się na niebie :) Szkoda, że to taka melancholijna książka, zdecydowanie tak jak Ty wolę książki, w których dzieje się wiele :)
OdpowiedzUsuń